No, to spektakl „Amatorki” mam już za sobą. Uczucia mam mieszane, bardziej jestem na „nie” i wciąż uważam, że długa droga przed trójmiejskimi teatrami, zanim osiągną poziom warszawskich. Ale jeśli ktoś lubi pooglądać spektakl nagich ciał, to serdecznie zachęcam. :)
Zachęcam też do przeczytania mojej dłuuuuugiej recenzji i komentowania. ;)
„Amatorki” , czyli teatr daje ciało
Nie ma na świecie rzeczy, która sprzedawałaby się lepiej niż ciało kobiece. Chyba, że dwa ciała. Ta złota zasada kierująca niemal od zawsze światem filmu, króluje dziś i w teatrze. „Amatorki” w reżyserii Eweliny Marciniak to teatr ciała: kobiecego, młodego, a przede wszystkim nagiego, kipiącego seksualną energią.
Historia dwóch młodych dziewczyn, bohaterek powieści „Amatorki”, napisanej przez austriacką pisarkę feministyczną Elfriede Jelinek, posłużyła pisarce do zilustrowania nierównej walki płci. W dużym skrócie, mężczyzna z urodzenia jest wygrany, a kobieta z góry skazana jest na niepowodzenie, jakim jest trudne życie kobiece.
Jest to pozornie powieść o miłości. Paula, mieszkanka wsi oraz Brigitte, „ta z miasta”, żyją niezależnie od siebie, ale z rozpaczliwą determinacją poszukują tego samego – mężczyzny. Gorąco wierzą w to, że dzięki mężczyźnie, który jest dla nich synonimem lepszego życia, będą mogły porzucić swoją teraźniejszość bez perspektyw i przenieść się do przyszłości oświetlonej blaskiem męskiej chwały. Niestety, mężczyznom, którzy pojawiają się u boku bohaterek, daleko do wyśnionego ideału. Zamiast czułych rycerzy na białych koniach otrzymują prostaka Heinza i głupkowatego drwala Ericha. Co gorsza, mężczyznom nie zależy na miłości. Mężczyznom zależy na miłości fizycznej.
Spektakl w reżyserii Eweliny Marciniak również skupia się przede wszystkim na miłości fizycznej. Już w pierwszy sekundach spektaklu widzimy gołe pośladki jednej z bohaterek. Dziewczyny mają na sobie kuse spódniczki, które co chwilę zdejmują. Niemniejsze opory mają w pokazywaniu piersi. Mężczyźni z czasem też się rozbierają, jeden z aktorów robi to nawet przy wsparciu widowni – zmuszając jednego z widzów do pomocy przy zdejmowaniu spodni. Teatr dramatyczny zmienia się w teatr cielesny, seksualny. Na uwagę zasługuje genialna choreografia skomponowana przez Dominikę Knapik, oparta na dynamizmie i lekkości ruchów, którymi aktorzy zawładnęli sceną. Tym bardziej jednak męczy ta niepotrzebna nagość, gdy wszystkie role mogły zostać odegrane w pełnym ubiorze.
Tanich chwytów jest więcej. Zupełnie jakby to był film, a nie sztuka teatralna, Marciniak zdecydowała się niemal całkowicie zrezygnować z metafor, operując jedynie prostymi, freudowskimi skojarzeniami. Są gołe pośladki, ręce w majtkach, nagie piersi, ruchy kopulacyjne, nażelowany koleś w dresie, Świetlicki i Audrey Hepburn. Za mało? Dorzućmy jeszcze scenę, w której wszyscy aktorzy się rozbierają i wyobraźmy sobie najbardziej obsceniczny pocałunek świata. Tak powstały „Amatorki” w wersji Marciniak. Wersja Jelinek, choć bardziej histeryczna i rozemocjonowana, miała klasę. Po przeniesieniu na deski teatru, zostało tylko brzydkie, nagie ciało; powieść ogołocona z emocji i symboliki, która co gorsza pod koniec przybrała rysy moralizatorskie.
Wybaczyłabym, gdyby spektakl nie był na podstawie książki. Gdyby był nowatorskim projektem, nawet jeśli dość typowym dla teatru współczesnego, na pewno zostałby przeze mnie oceniony wyżej. Ale mamy do czynienia z realizacją powieści, do tego powieści powstałej przeszło 30 lat temu. Tymczasem reżyserka zbyt gorliwie starała się przełożyć odczucia Jelinek na nasze dzisiejsze doświadczenia i nową rzeczywistość, tak odmienną od tej, w której powstały „Amatorki”. I tak, z poważnej i mocnej książki mamy spektakl przeznaczony dla widza, który nie umie odczytywać metafor; operujący estetyką Galerianek i Bejbi Bluesa, sięgający do tanich chwytów, których założeniem jest szybkie pozyskanie przychylności widza. I to się o dziwo udaje – sądząc po śmiechach na widowni. Sęk w tym, że ani pierwotna historia, ani jej teatralna wariacja nie opowiadały nic śmiesznego.
Niestety, to co w książce jest smutną i pełną emocji obserwacją, w sztuce stało się martwym dydaktyzmem. Powstała tak zwana sztuka z morałem, z którym nie za bardzo wiadomo co zrobić, ponieważ jest tak banalny, że trudno wysnuć z niego nauki: mąż nie zapewni ci lepszego życia, dziecko nie zapewni ci miłości mężczyzny. Być może stąd te śmiechy widowni – lekkość, z jaką ukazane zostały ciężkie koleje losy bohaterek, uczyniła z powieści-dramatu spektakl-komedię obyczajową. Wybaczyłabym, gdyby to był spektakl szkolny, ale nim nie jest.
Spektakl uratowali sami aktorzy. Katarzyna Dałek w roli Pauli była wręcz genialna. Krzysztof Matuszewski zachwycił w roli ojca, a niezwykle wyrazistą rolę matki odegrała znana z Monologów waginy Małgorzata Brajner. To oni pokierowali spektaklem, tchnąc w niego swoją własną energię. Skutecznie odwrócili także uwagę od tandetnej i nie do końca zrozumiałej scenografii złożonej z tafli lodowiska i ściany zbudowanej ze sztucznych liści paproci. Warto zatem wybrać się na spektakl dla samego aktorstwa. Jednak miłośnicy prozy Jelinek mogą poczuć się oszukani – zamiast pięknej, tajemniczej kobiety, ubranej od stóp do głów w emocje, do której można by porównać książkę – dostajemy po prostu gołą babę.