sobota, 13 kwietnia 2013

I cóż, że ze Szwecji

Po świętach zostało już tylko wspomnienie i resztki potraw oraz produktów z długą datą ważności. Ja np. natrafiłam na resztki kupionego (sic! ja naprawdę nie umiem gotować ani nawet piec) ciasta. Ciastu, a raczej etykiecie przyjrzałam się z troską, „dojeść” czy „wyrzucić”, i dzięki temu przeczytałam skład, a tam…
Ale o tym zaraz.

Od paru dni zmagam się z recenzją książki. Dzisiaj w końcu przysiadłam do tego na dobre, ale wciąż mam straszne opory, zgodnie z zasadą, że jak nie można powiedzieć nic dobrego, lepiej przemilczeć. Nie chcę być Tomaszem Raczkiem literatury…

Z drugiej strony, jak dużo recenzent może nakłamać w jednym tekście?

Zastanówcie się, bo ciekawią mnie Wasze opinie. :) Tymczasem ja wracam do tej niezręcznej recenzji książki, do której korektor ewidentnie nie miał dostępu. Nie będę tu dokumentować wszystkich kwiatków stylistycznych i gramatycznych, jakie znalazły się w książce, raz że powieść ma 448 stron, dwa – naprawdę ze wszelkich sił staram się być miła dla wydawnictwa, od którego dostaję książkę.

(Aczkolwiek „wracaj z powrotem”, mylenie dopełniacza z biernikiem, i parę literówek zasługiwałoby może, żeby o tym wspomnieć. Chyba będę musiała kiedyś o tym więcej napisać. ;) )

Jak pomyślę, jak z tego niefortunnego zadania wybrnąć i skończę wreszcie pisanie, pochwalę się efektem – a nuż przyda się komuś, kto stoi na początku recenzenckiej drogi. Może też ktoś tutaj mi doradzi jak łagodnie zwrócić uwagę wydawnictwu, że korektor to jest jednak fajna i przydatna sprawa :)

Dosyć gadania, czas na zdjęcie!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz