Ale o tym zaraz.
Od paru dni zmagam się z recenzją
książki. Dzisiaj w końcu przysiadłam do tego na dobre, ale wciąż mam straszne
opory, zgodnie z zasadą, że jak nie można powiedzieć nic dobrego, lepiej
przemilczeć. Nie chcę być Tomaszem Raczkiem literatury…
Z drugiej strony, jak dużo
recenzent może nakłamać w jednym tekście?
Zastanówcie się, bo ciekawią mnie Wasze opinie. :) Tymczasem ja wracam do tej
niezręcznej recenzji książki, do której korektor ewidentnie nie miał dostępu. Nie będę
tu dokumentować wszystkich kwiatków stylistycznych i gramatycznych, jakie
znalazły się w książce, raz że powieść ma 448 stron, dwa – naprawdę ze
wszelkich sił staram się być miła dla wydawnictwa, od którego dostaję książkę.
(Aczkolwiek „wracaj z powrotem”,
mylenie dopełniacza z biernikiem, i parę literówek zasługiwałoby może, żeby o
tym wspomnieć. Chyba będę musiała kiedyś o tym więcej napisać. ;) )
Jak pomyślę, jak z tego niefortunnego
zadania wybrnąć i skończę wreszcie pisanie, pochwalę się efektem – a nuż przyda się komuś, kto stoi na początku recenzenckiej drogi. Może też ktoś tutaj mi
doradzi jak łagodnie zwrócić uwagę wydawnictwu, że korektor to jest jednak
fajna i przydatna sprawa :)
Dosyć gadania, czas na zdjęcie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz