sobota, 25 maja 2013

Goła baba

No, to spektakl „Amatorki” mam już za sobą. Uczucia mam mieszane, bardziej jestem na „nie”  i wciąż uważam, że długa droga przed trójmiejskimi teatrami, zanim osiągną poziom warszawskich. Ale jeśli ktoś lubi pooglądać spektakl nagich ciał, to serdecznie zachęcam. :)

Zachęcam też do przeczytania mojej dłuuuuugiej recenzji i komentowania. ;)


„Amatorki” , czyli teatr daje ciało

Nie ma na świecie rzeczy, która sprzedawałaby się lepiej niż ciało kobiece. Chyba, że dwa ciała. Ta złota zasada kierująca niemal od zawsze światem filmu, króluje dziś i w teatrze. „Amatorki” w reżyserii Eweliny Marciniak to teatr ciała: kobiecego, młodego, a przede wszystkim nagiego, kipiącego seksualną energią.

Historia dwóch młodych dziewczyn, bohaterek powieści „Amatorki”, napisanej przez austriacką pisarkę feministyczną Elfriede Jelinek, posłużyła pisarce do zilustrowania nierównej walki płci. W dużym skrócie, mężczyzna z urodzenia jest wygrany, a kobieta z góry skazana jest na niepowodzenie, jakim jest trudne życie kobiece.

Jest to pozornie powieść o miłości. Paula, mieszkanka wsi oraz Brigitte, „ta z miasta”, żyją niezależnie od siebie, ale z rozpaczliwą determinacją poszukują tego samego – mężczyzny. Gorąco wierzą w to, że dzięki mężczyźnie, który jest dla nich synonimem lepszego życia, będą mogły porzucić swoją teraźniejszość bez perspektyw i przenieść się do przyszłości oświetlonej blaskiem męskiej chwały. Niestety, mężczyznom, którzy pojawiają się u boku bohaterek, daleko do wyśnionego ideału. Zamiast czułych rycerzy na białych koniach otrzymują prostaka Heinza i głupkowatego drwala Ericha. Co gorsza, mężczyznom nie zależy na miłości. Mężczyznom zależy na miłości fizycznej.

Spektakl w reżyserii Eweliny Marciniak również skupia się przede wszystkim na miłości fizycznej. Już w pierwszy sekundach spektaklu widzimy gołe pośladki jednej z bohaterek. Dziewczyny mają na sobie kuse spódniczki, które co chwilę zdejmują. Niemniejsze opory mają w pokazywaniu piersi. Mężczyźni z czasem też się rozbierają, jeden z aktorów robi to nawet przy wsparciu widowni – zmuszając jednego z widzów do pomocy przy zdejmowaniu spodni. Teatr dramatyczny zmienia się w teatr cielesny, seksualny. Na uwagę zasługuje genialna choreografia skomponowana przez Dominikę Knapik, oparta na dynamizmie i lekkości ruchów, którymi aktorzy zawładnęli sceną. Tym bardziej jednak męczy ta niepotrzebna nagość, gdy wszystkie role mogły zostać odegrane w pełnym ubiorze.

Tanich chwytów jest więcej. Zupełnie jakby to był film, a nie sztuka teatralna, Marciniak zdecydowała się niemal całkowicie zrezygnować z metafor, operując jedynie prostymi, freudowskimi skojarzeniami. Są gołe pośladki, ręce w majtkach, nagie piersi, ruchy kopulacyjne, nażelowany koleś w dresie, Świetlicki i Audrey Hepburn. Za mało? Dorzućmy jeszcze scenę, w której wszyscy aktorzy się rozbierają i wyobraźmy sobie najbardziej obsceniczny pocałunek świata. Tak powstały „Amatorki” w wersji Marciniak. Wersja Jelinek, choć bardziej histeryczna i rozemocjonowana, miała klasę. Po przeniesieniu na deski teatru, zostało tylko brzydkie, nagie ciało; powieść ogołocona z emocji i symboliki, która co gorsza pod koniec przybrała rysy moralizatorskie.

Wybaczyłabym, gdyby spektakl nie był na podstawie książki. Gdyby był nowatorskim projektem, nawet jeśli dość typowym dla teatru współczesnego, na pewno zostałby przeze mnie oceniony wyżej. Ale mamy do czynienia z realizacją powieści, do tego powieści powstałej przeszło 30 lat temu. Tymczasem reżyserka zbyt gorliwie starała się przełożyć odczucia Jelinek na nasze dzisiejsze doświadczenia i nową rzeczywistość, tak odmienną od tej, w której powstały „Amatorki”. I tak, z poważnej i mocnej książki mamy spektakl przeznaczony dla widza, który nie umie odczytywać metafor; operujący estetyką Galerianek i Bejbi Bluesa, sięgający do tanich chwytów, których założeniem jest szybkie pozyskanie przychylności widza. I to się o dziwo udaje – sądząc po śmiechach na widowni. Sęk w tym, że ani pierwotna historia, ani jej teatralna wariacja nie opowiadały nic śmiesznego.

Niestety, to co w książce jest smutną i pełną emocji obserwacją, w sztuce stało się martwym dydaktyzmem. Powstała tak zwana sztuka z morałem, z którym nie za bardzo wiadomo co zrobić, ponieważ jest tak banalny, że trudno wysnuć z niego nauki: mąż nie zapewni ci lepszego życia, dziecko nie zapewni ci miłości mężczyzny. Być może stąd te śmiechy widowni – lekkość, z jaką ukazane zostały ciężkie koleje losy bohaterek, uczyniła z powieści-dramatu spektakl-komedię obyczajową. Wybaczyłabym, gdyby to był spektakl szkolny, ale nim nie jest.

Spektakl uratowali sami aktorzy. Katarzyna Dałek w roli Pauli była wręcz genialna. Krzysztof Matuszewski zachwycił w roli ojca, a niezwykle wyrazistą rolę matki odegrała znana z Monologów waginy Małgorzata Brajner. To oni pokierowali spektaklem, tchnąc w niego swoją własną energię. Skutecznie odwrócili także uwagę od tandetnej i nie do końca zrozumiałej scenografii złożonej z tafli lodowiska i ściany zbudowanej ze sztucznych liści paproci. Warto zatem wybrać się na spektakl dla samego aktorstwa. Jednak miłośnicy prozy Jelinek mogą poczuć się oszukani – zamiast pięknej, tajemniczej kobiety, ubranej od stóp do głów w emocje, do której można by porównać książkę – dostajemy po prostu gołą babę.

poniedziałek, 20 maja 2013

Celebryci i książki

Kolejne Warszawskie Targi Książki już za nami. Był ktoś z Was? Mi się niestety nie udało dotrzeć, bardzo żałuję, obiecuję sama sobie poprawę. Nie jest ładnie opowiadać o wydarzeniu, w którym się uczestniczyło, jednakże muszę się podzielić z Wami pewną refleksją. Otóż czytam o autorach, którzy się pojawili, martwiąc się solidnie, że nie dojechałam, aż tu nagle natrafiam na nazwisko... „Grycan”.

Tak, tak, moi mili, takie przyszły czasy, że łatwiej kupić książkę kucharską Marty Grycan niż „Lalkę” Prusa (nie licząc opracowań szkolnych). Nie pozostaje mi zatem nic innego, jak zgodzić się z coraz powszechniejszą opinią, że problemem Polaków jest nie to, że nie czytają książek, ale JAKIE książki czytają.

No właśnie, a Wy jakie czytacie? :) Chętnie posłucham/poczytam, więc chwalcie się! Ja właśnie rozpoczęłam „Lalki w ogniu” Pauliny Wilk, jestem dopiero w pierwszym rozdziale, więc jeszcze się nie wypowiadam. Ale jak skończę, na pewno napiszę Wam czy warto czy nie, i dlaczego.

A pamiętacie ranking na najgorzej brzmiący neologizm? Jerzy Szyłak nie stworzył może nowego słowa ale użył pewnej formy bardzo rzadko spotykanej i równie niewdzięcznej: „dwutworzywowy”. (w zdaniu „Komiks jest dwutworzywowy.”) Fuj!

PS.
Jutro idę na "Amatorki", więc... będzie się działo!
(Widział ktoś? Poleca? A może ktoś wybiera się i jutro się spotkamy?)

środa, 15 maja 2013

Na książki zawsze jest sezon

Dostałam właśnie dwa zaproszenia na grilla. W tym samym dniu. O tej samej godzinie. W bardzo oddalonych od siebie miejscach. Co robić? Jak żyć?

Niniejszym sezon grillowy uważam za otwarty!

A jakby jutro nie było dość atrakcji, to w Wojewódzkiej i Miejskiej Bibliotece Publicznej im. Josepha Conrada w Gdańsku (Manhattan) jest spotkanie z Jerzym Szyłakiem. Profesor, znawca komiksu, a przede wszystkim autor książek o teorii i historii komiksu i scenarzysta komiksowy opowie o swojej najnowszej publikacji.

Spotkanie jest o 17:00. Widzimy się na miejscu!

sobota, 11 maja 2013

„Ryżyzm”, „kurryzm” i „kokosizm”

Jakiś czas temu wpadliśmy ze znajomymi na pomysł zrobienia konkursu na najgorszy, najbrzydziej brzmiący neologizm.

My wciąż jeszcze się zastanawiamy i próbujemy sobie przypomnieć różne językowe potworki, które kiedyś gdzieś zasłyszeliśmy. Tymczasem ranking najbrzydszych neologizmów otwiera pisarka i podróżniczka Beata Pawlikowska i jej „kurryzm”, „ryżyzm” oraz „kokosizm”.

(I nie, ryżyzm, nie ma nic wspólnego z panem Premierem.)

Tych, których te określenia zaciekawiły, odsyłam do książki „Blondynka na Jawie”. No i czekam na Wasze neologizmy! Konkurs oficjalnie uważam za otwarty! :)

A skoro już jesteśmy przy konkursach. Ci, którym nie przyjdą do głowy żadne wstrętne neologizmy, może mają ochotę spełnić się literacko? Wyszperałam dla Was parę konkursów pisarskich. :) Na uczniów gimnazjum czeka do napisania recenzja, na tych, którzy już gimnazjum skończyli – reportaż. A bez względu na wiek, można napisać opowiadanie z wątkiem kryminalnym i Sopotem w tle. Czasu jest dużo, więc nic nie stoi na przeszkodzie, żebyście zabrali się do pisania!

Więcej informacji o konkursach znajdziecie między innymi tu:
Konkursy literackie

Są tu jakieś talenty czekające na odkrycie? :)

wtorek, 7 maja 2013

Lekcja oswajania brzydoty

Flip Springer powraca z kolejnym znakomitym reportażem. Architektoniczne ikony okresu PRL-u: Stadion Dziesięciolecia, katowicki Spodek, poznański Okrąglak, dworce i osiedla kiedyś zadziwiały – dziś już tylko straszą. Burzyć czy zostawiać? Udawać, że się nie widzi, czy wręcz przeciwnie – zacząć się nimi zachwycać?

Filip Springer jest młodym reporterem i fotografem, który zapracował sobie na przychylne oceny krytyków i czytelników książką „Miedzianka. Historia znikania” (2011). W tamtej książce Springer próbował dociec, jakim cudem małe miasteczko położone nieopodal Jeleniej Góry zniknęło z powierzchni ziemi. Tym razem, reporter skupia się na tym, co dotyka dziś niemal każdego z nas – na „ohydnej” architekturze modernistycznej.

W swojej najnowszej książce, „Źle urodzone. Reportaże o architekturze PRL-u”, Springer pochyla się nad niechcianymi budynkami, które miały nieszczęście powstać w tytułowym okresie. Nie robi tego jednak z litości. Okazuje budowlom pewną miłość, bynajmniej nie bezgraniczną, i przede wszystkim zrozumienie. Ta książka jest próbą usprawiedliwienia bytności architektonicznych maszkar. Springer sam starał się zrozumieć tę architekturę. Udało mu się, więc teraz pozostaliśmy już tylko my – laicy, którzy codziennie w drodze do pracy mijają betonowe molochy i zadają sobie pytanie: Dlaczego TO jeszcze tu stoi?

Springer w swojej książce tłumaczy, że nie trzeba się bać tej architektury, a nawet można ją zaakceptować. Dociera do jej genezy, odpowiada na pytanie: jak to możliwe, że te budynki powstały? Kto za tym stoi i jaki miał w tym cel? Czy warto je pozostawić czy może lepiej od razu wyburzyć, by przestały straszyć? Ujawnia tajemnice, jakie kryły betonowe pomniki smutnej przeszłości – aż do teraz.

Autor „Źle urodzonych…” zabiera nas do fascynującego świata twórców i ich dzieł. Poznamy sylwetki m.in. Zofii i Oskara Hansenów, Henryka Buszki, Aleksandra Franty czy Mieczysława Króla. Poznamy ich motywacje, które dzięki Springerowi uda nam się również zrozumieć. Dowiemy się, że straszące dziś budynki niekoniecznie odzwierciedlały zamysły i projekty architektów tamtego okresu. Co więc poszło nie tak?

Springer potrafi przykuć uwagę czytelnika i podtrzymać ją. Operuje przyjemnym, niebanalnym językiem i nawet najnudniejsze historie opisuje interesująco. Ma ogromny dar zjednywania sobie odbiorców. Historie opowiada lekkim, trochę żartobliwym tonem, dzięki czemu od tej książki naprawdę trudno się oderwać.

A do tego, to jest zdecydowanie najpiękniej wydana książka, jaką miałam kiedykolwiek w rękach! Zaprojektowaną ją chyba w ramach przekory, by podkreślić dychotomię, jaka panuje między tymi przypadkowymi, budowlami, które dziś straszą, a małym literackim dziełem sztuki.  Znakomite dopełnienie wciągających opowieści stanowią piękne zdjęcia, wśród których znalazły się zarówno fotografie archiwalne, jak i zdjęcia wykonane przez autora – ukazujące współczesną kondycję „niegdysiejszych ikon nowoczesności”.



PS. Kochani, przepraszam za zwłokę! Wiem, że wielu z Was czekało już dość długo na tę recenzję, ale ja wciąż nie mogłam znaleźć wystarczająco dużo wolnego czasu, by przeczytać „Źle urodzone” w należytym spokoju. Ale oto jest. Jak Wam się podoba? Może być? :) Przeczytacie książkę? :)

czwartek, 2 maja 2013

Dla czytelnika mógłbym zrobić wszystko

Powoli kończę czytać „Źle urodzone” mojego nowego ulubionego reportażysty, co oznacza, że niedługo pojawi się tu recenzja. Jeeeeee!

A na razie w przerwie od pracy, pracy i pracy, i chwilach majówkowego lenistwa, myślałam trochę o Wrońskim, którego pewnie już nigdy nie będę miała czasu przeczytać, ale wpadłam na inny pomysł, jak Was przekonać do jego powieści.

(Przypominam, że to ten pisarz, który jest niesamowicie zdyscyplinowany i ułożony, i ma zaplanowane kolejne 4 tomy swojej powieści.)

Utrzymane w klimacie retro kryminały o komisarzu Maciejewskim mają wielu fanów w całej Polsce. Ja jednak na spotkanie promujące najnowszą powieść z cyklu trafiłam trochę przypadkiem. Absolutnie nie żałuję. Nie dość, że załapałam się na fragmenty czytane przez doskonałego aktora – Krzysztofa Gordona, to jeszcze Wroński poruszał tematy interesujące chyba każdego młodego pisarza i ciekawskiego czytelnika.

A było tak: autor „Pogromu w przyszły wtorek” odpowiedział na pytanie, dlaczego pisanie powieści realistycznych jest bardziej pracochłonne i o czym trzeba pamiętać tworząc taką powieść. Konieczność zbierania materiałów pochłania bardzo dużo czasu, pamiętajcie o tym! Trzeba też pojawić się w miejscu akcji, żeby wczuć się w klimat opowiadanej historii, ważne są też rozmowy z mieszkańcami i ludźmi związanymi z miejscem, w którym rozgrywa się powieść – to oni są często głównymi „dostawcami” natchnienia. Naturalnie, nie można podawać czystych faktów, które najpewniej zanudziłyby czytelnika na śmierć. Wroński doskonale balansuje pomiędzy wydarzeniami prawdziwymi a fikcją literacką.

Zamiłowanie Wrońskiego do przedwojennej prasy wpłynęło na klimat retro kryminału, pomogło także autorowi trzymać się faktów. Do napisania takiej powieści już nie wystarcza własna wyobraźnia, konieczne jest sprawdzenie materiałów historycznych i topograficznych. Przyczyna jest bardzo prozaiczna – pisarz musi liczyć się z tym, że dojdzie do konfrontacji z mieszkańcami, którzy bedą zadawać pytania. 

No dobrze, to gdzie ta fikcja u Wrońskiego, który wiernie odwzorowuje przedwojenny Lublin? Autor przyznał się bez bicia, że przy wzorowaniu się na wydarzeniach historycznych, często... przesuwa się daty tak, żeby skoncentrować te wydarzenia w krótszym czasie, aby akcja była bardziej wartka i wciągająca. Podobnie rzecz ma się z konstruowaniem postaci. Wroński wytłumaczył to na przykładzie głównego bohatera, komisarza Maciejewskiego. Po rozmowach i konsultacjach z prawdziwymi policjantami okazało się, że ich życie i praca bywają dość monotonne, trzeba zatem to jakoś zagęścić i urozmaicić. Warto np. dodać do charakterów postaci różne przywary, przesadzone cechy, żeby uczynić je ciekawszymi i zadowolić czytelnika. Czego się nie robi dla czytelnika. ;)

Tak oto streściłam Wam spotkanie z pisarzem. Ale na następne to już się chyba wybierzecie sami, co? :)